niedziela, 23 grudnia 2012

Coś w sam raz na święta!


 „Cudowny” okres świąteczny. Powinnam napisać wpis, który dotyczyłby tych wszystkich wzruszających komedii rodzinnych i romantycznych o tematyce bożonarodzeniowej… Ale to by było zbyt oczywiste i przewidywalne :)
Zamiast tego chciałabym podzielić się czymś co ostatnio bardzo przypadło mi do gustu. Anime.
Większość osób z mojego rocznika oglądało Pokemony czy Digimony. Część też oglądała moje ulubione anime Dragon Ball. Jako dziewczynę teoretycznie nie powinny mnie interesować walki kosmitów, którzy zamieniali się w okropne Ozaru (takie wielkie małpy dla tych co nie znają anime) no ale jednak baja mnie wciągnęła. W maju tego roku postanowiła sobie odświeżyć całą serię Z. Anime, które powstało na podstawie mangi „Dragon Boy” pana Akiry Toriyamy ma prawie 300 odcinków. Oczywiście oglądałam starą, dobrą wersję z francuskim dubbingiem :)
Dragon Ball Z opowiada historię dorosłego już Son Goku, wraz z jego przyjaciółmi, którzy razem bronią Ziemię przed atakami najróżniejszych złoczyńców. Całą serię można podzielić na kilka „Sag”: Saga Saiya-jin, Freezer Saga, Cell Saga i Majin Buu Saga (dwie ostatnie są moim zdaniem najlepsze).   Wiele bohaterów w serii Dragon Ball Z dojrzewa i dorośleje, stają się coraz silniejsi przez to seria ta jest bardziej poważna i dramatyczna niż Dragon Ball. Niektóre odcinki są wręcz bardzo brutalne -seria została w wielu państwach „trochę” ocenzurowana właśnie z powodu dużej brutalności czy podtekstów seksualnych. Właśnie! Czy część oglądających osób zauważyła, że w jednym odcinku nie pokazali jak Goku i Chi-Chi się całują na pożegnanie? No bez przesady ale chyba to sobie mogli darować.
Po internecie krąży oczywiście wiele memów dotyczących DBZ i nauki jaką wynieśli widzowie. Dla mnie przede wszystkim było fantastyczną rozrywką, oglądanie i przeżywanie wszystkich ich zwycięstw czy smucenie się, gdy umierali (o Krillinie czy Yamchy nie wspomnę…im to się zbyt często zdarzało). No i oczywiście jak chyba większości damskiej „widowni” podobał się…Vegeta. Długo w pamięci pozostaną mi również charakterystyczne motywy muzyczne ;) No i oczywiście KAMEHAME-HA!
Dragon Ball pomimo tego, że swoją premierę miał 20 lat temu nadal się podoba wielu osobom. Choćby dla tego, że to typowe, charakterystyczne anime bez tych słodkich, dużych ślepi jak w przypadku Sailor Moon czy Pokemon. Tę fantastyczną, japońską produkcję można spokojnie polecić każdemu i przedstawić ją swoim dzieciom (powyżej 7 roku życia najlepiej).
Kolejnym anime, które serdecznie polecam jest „Hellsing”. Anime jest już zdecydowanie przeznaczone dla duuuużo starszej widowni. Podlegająca Królowej organizacja Hellsing, na czele której stoi Integra Fairbrook Wingates Hellsing, dziedziczka arystokratycznego rodu, zajmuje się likwidacją wampirów, które żyją między ludźmi. Doradcą i służącym Integry jest wampir Alucard, (przeczytać radzę to imię od tyłu ;) który zajmuje się najtrudniejszymi zadaniami. Oprócz wielokrotnie kopiowanego w innych produkcjach motywu walki ludzi z wampirami, Hellsing porusza również dużo głębsze zagadnienia, jak np. istota człowieczeństwa. Trzynastoodcinkowa seria anime, luźno powiązana z mangą, opowiada tylko jeden jej wątek (Alucard i Alexander Anderson). Manga rozwija ten wątek, oraz opowiada dużo szerszą historię organizacji Millenium, która prowadzi do III Wojny światowej i ataku nazistów na Londyn.
To anime jest doskonałym połączeniem horroru i kina akcji. Wciąga, przeraża ale i zarazem zachwyca. Jest świetnie zrobiona wizualnie, rysownicy odwalili kawał fantastycznej roboty i do tego wszystko okraszone fajną oprawą muzyczną.
„Hellsing” jest OBOWIĄZKOWĄ pozycją dla fanów prawdziwych wampirów i świetnych horrorów ;)
Na zakończenie chciałam życzyć każdemu zaglądającemu spokojnych świąt Bożego Narodzenia oraz koniecznie dużej ilości uszek z barszczem!

wtorek, 4 grudnia 2012

Przyjrzyjmy się : Kid Cudiemu


Zastój, który trwał ponad dwa miesiące okazał się bardzo ważny. Dobrze, że tyle trwał ponieważ teraz na spokojnie mogę coś naklikać na klawiaturze i nadeszły nowe chęci na napisanie czegoś.
Już na początku tego bloga wspomniałam, że będę się zajmować nie tylko filmami czy książkami ale też i muzyką. A więc…ta dam!
Dlaczego Kid Cudi? Bo kiedyś uczeń przerasta swego mistrza (w tym przypadku Kanye West) i ma swoje 5 min.
Każdy z nas chyba pamięta swojego czasu 2 hity imprez David z Getta ft. Kid Cudi-Memories czy Kid Cudi vs. Crookers- Day ‘n’ Night. Tak ja też tego swojego czasu słuchałam bo fajne taneczne nuty. Potem zrobił się zastój. Potem Scott pojawił się Coke Live Music Festival ’11 ale z jego koncertu trzeba było się niestety zmyć po minucie – polska publiczność przy takiej okazji chyba nie wytrzymała spiny, ale kto tam był to może pamięta. Potem oczywiście yt (czy ja wszystko muszę tam znaleźć? W sumie to prawdziwa wylęgarnia nie tylko kretynów).  Następnie należało zdobyć najnowszą płytę „Man on the Moon part II”. I wtedy doznałam prawdziwego olśnienia. Koleś tworzy niesamowity klimat swoimi bitami (które w większości tworzył po cracku albo innym gównie albo w czasie depresji), a jego teksty są przede wszystkim szczere. Muzyka jak i tekst są tak samo ważne. Trzeba się wsłuchać bardzo dobrze żeby zrozumieć o co mu chodzi co chciał nam przekazać . Z „Mr. Rager” chociażby, która jest jedną z moich ulubionych piosenek, warto się zapoznać ze względu na prosty przekaz (niektórzy określają rage jako stan po spożyciu kokainy/cracku i alkoholu). Bardzo fajny utwór to „These Worries” z Mary J. Blige (na płycie jest jeszcze jedna piosenką z nią ale moim zdaniem już nie tak dobra).
Potem pojawiła się wspólna płyta projektu Mescudiego z Dot Da Genius „WZRD”. Płyta ma już trochę inny klimat ale nadal trzyma poziom. Trochę bardziej spokojne utwory, takie jak „Efllictim” gdzie główną rolę gra gitara a potem dołącza się do niej pianino. Żadnych zbędnych dźwięków, utwór jest genialny. Warto też wspomnieć o coverze Nirvany „Where did you Steep last night?”. Nie ma czego się obawiać –Kid nie popsuł utworu wręcz przeciwnie- odrestaurował go, dodał charakteru tej piosence. Kolejną perełką na płycie jest też „The Dream Machine”. Myślę, że każdy słysząc ją ma ochotę zamknąć oczy i dosłownie odpłynąć.
Cudi pracuje właśnie nad trzecią solową płyta „Indicud”. Jako ciekawostkę dodam, że płyta miała mieć na początku tytuł „Man on the Moon part III „ ale jak widać autor zmienił koncepcję. Jak na razie pojawiły się dwa utwory w tym „Just what I am” z King Chip. Cudder sam napisał na swoim facebooku że teledysk ogląda się najlepiej po jakiś grzybkach (czego szczerze odradzam!). Już po przesłuchaniu tego utworu można zauważyć, że ta płyta zmierza trochę w innym kierunku niże te 2 wcześniej przeze mnie wspomniane. Co z tego wyjdzie to zobaczymy.
Czy mogę zaliczyć Scotta Mescudiego do jednego z moich ulubionych wykonawców? Zdecydowanie. Czy jednego z lepszych? Oczywiście. Kid Cudi nadaje inne brzmienie muzyce rozrywkowej łącząc rockowe brzmienia i typowe hip-hopowe bity. Jednego jestem pewna, jak tylko wyjdzie nowa płyta na pewno skuszę się na jej zakup i na pewno pojawię się na jego następnym koncercie w Polsce :)

czwartek, 1 listopada 2012

Supernatural, Avengers i "homoniewiadomo"

Niestety. Ostatnio brakuje mi czasu by cokolwiek poklikać na klawiaturze i napisać jakieś "recenzje" (szkoła inne takie tam). Jedyne na co masz czas to seriale i durne filmiki na yt ;d
Skoro o serialach mowa...oglądaliście "Supernatural"? Tak, nie? Odczucia? Ja się strasznie wciągnęłam. I nie to, ze gra tam całkiem niezłe ciacho ;) Serial w klimatach nietypowego horroru czyli- wiesz, że masz się bać, ale nie widzisz do końca czego. Tak widzisz, bo wiadomo prawie od samego początku, albo chociażby można się domyśleć po tytule odcinka. Główni bohaterowie są dość ciekawi. Bracia- zupełnie dwa różne charaktery ale jednocześnie dość podobni (w końcu podobne geny :) Potem dochodzi do nich jeszcze Castiel- anioł, który używa naczynia-ciała ludzkiego -jak ktoś czytał/oglądał "Constantine" to może wiedzieć ocb.
Z nudów kiedyś w tumblra w tagach wpisałam "Supernatural"... Żałowałam po 10 min. Seriously people? Wszystko musicie sprowadzać do homoseksualnych związków? Serio? Nie mam nic do związków "partnerskich" ale jeśli zmienia się 100% heteroseksualnych bohaterów w gejów/lesbijki no to przepraszam bardzo ale coś jest z wami nie tak. Co chwila te wszystkie obrazki dotyczące niby innej seksualności u nich. Nie wiecie jeszcze ludzie, że "kochać to nie znaczy zawsze to samo"?!
To samo dotyczy się Avengersów. Jaki jest sens w tym, żeby zamieniać największego playboy'a w historii wszystkich komiksów w mega-geja, który ma związek zarówno z Kapitanem Ameryka i Hulkiem? Serio Tony i oni? Jakby wszyscy zapomnieli o tym w kim się kochał każdy z nich po kolei.
Potem nie ma dziwne, że ludzie mają dość manifestacji tych wszystkich homo ludzi.
Także po obejrzeniu wszystkich tagów stosuję taką terapię: jak najwięcej strasznych odcinków Supernatural, żeby utwierdzić się w przekonaniu , że bohaterowie na pewno są hetero albo filmiki PewDiePie.
Tak o to tym nerwowym akcentem kończę tę notkę. Udanego długiego weekendu wszystkim życzę ;)

piątek, 28 września 2012

Przyjrzyjmy się: Batmanowi


Dlaczego akurat Batman? Przecież mamy Supermana. Serio? Superman (mam uraz po filmach)... No to może Spiderman- dzieciak, który wszędzie lata na tych swoich pajęczynkach. Jakoś specjalnie za nim nie przepadam biorąc pod uwagę, ze istnieje druga, bardziej wygadana od niego postać w uniwersum Marvela . A co z Iron Manem- Tony Stark to pikuś, koleś który ma tylko zbroję i jest wyjątkowo inteligentny.Dla mnie intro z kreskówki Batman: The Animated Series jest swego rodzaju symbolem dzieciństwa. Wracając ze szkoły, jadłam sobie spokojnie obiad oglądając przy tym przygody mojego ulubionego superbohatera.

Po raz pierwszy postać Batmana pojawiła się w Detective Comics #27 w maju 1939 r. Według wielu źródeł postać Batmana została stworzona wspólnie przez Boba Kane'a i Billa Fingera, lecz tylko Kane jest oficjalnie podawany jako autor. Trochę już nam Bruce zdziadział, ale spójrzcie ile ma ikry w sobie skoro powstają coraz to nowe filmy (po trylogii Nolana mają powstać zupełnie inne filmy na potrzeby utworzenia Ligii Sprawiedliwych) czy kreskówki (ostatnio na CN leci Liga Młodych, która skupia się bardziej na przybocznych głównych bohaterów w tym Robinie). Weźmy też pod uwagę fakt, że w 2011 DC Comics zaczęło od nowa budować swoje uniwersum tworząc New 52.
Będąc małą natrafiłam na kilka komiksów o Mrocznym Rycerzu, jednak chyba bardziej działała na mnie magia kolorowych, ruchomych obrazków. Potem nastała era Internetu (tutaj należałoby zaśmiać się demonicznie, bo Internet przejął rolę już chyba wszystkich mediów). Nadal byłam zagorzałą fanką Batmana, w 2005 na kinowe ekrany wyszedł Batman Początek Nolana i to chyba dzięki niemu miałam okazję sobie przypomnieć o tym co kiedyś mnie zaczarowało.  Grzebałam grzebałam i się dogrzebałam –w sieci było już kilka komiksów, z którymi mogłam się zapoznać. Biosy, opisy, nowinki to wszystko było na wyciągnięcie ręki. A Batman stał się dla mnie pewnego rodzajem wzorem. Dlaczego?
Po 1: widzieliście przeciwników Spidermana i Batmana? Joker i Zielony Goblin- obaj szaleni czy Killer Crock i Lizard-tutaj chyba nie muszę tłumaczyć. Bane i Venom. Tak owszem dobrze porównałam. Obaj są silni, agresywni a żeby było śmieszniej…Bane do zwiększenia swojej siły używa Venoma. No i ostatnie porównanie: obaj superbohaterowie stracili rodziców gdy byli dziećmi.
Po 2: Bruce Wayne nie zdobył swojej siły ot tak. Ciężko na nią zapracował.
Po 3: Wayne bez kostiumu jest bilionerem (tak nie miliarderem), playboyem, geniuszem, filantropem, potrafi sterować helikopterem, jeździć na wielu pojazdach zmotoryzowanych itd. itd. Wszyscy kochamy Tony’ego no ale niestety...
Mogłabym podać jeszcze kilka innych przykładów ale myślę, że te są wystarczające.
A co z pomocnikami Batmana? Tak… jako Robiny to mało barwne postacie, ale warto spojrzeć na Nigtwinga który był pierwszym Robinem czy Red Hood, który był drugi. Jako ciekawostkę dodam, że jednym z Robinów była nastolatka a po niej syn Wayne’a i Tali al Ghul –córki Rhas’a- Damian. Batgirls? Też są chyba ciekawsze, gdy przestają nimi być – chociażby Barbara Gordon, która dołącza do Birds of Pray jako Oracle.
Moda na Batmana nigdy chyba nie zginie. Przecież co kilka lat powstają co raz to nowe filmy, gry komputerowe oraz komiksy. Wiecie, że niektóre z nich są autorstwa Franka Millera? Chociażby dla samego autora warto przeczytać kilka z nich. 

środa, 29 sierpnia 2012

Lew, sanepid i stare zoo


Zaczęło się od wejścia na stronę główną youtube. W subskrybowanych przeze mnie kanałach od bardzo długiego czasu nic ciekawszego się nie pojawiało. Ani Kanye West nic nowego nie stworzył czy Gorillaz… lecz po chwili ujrzałam teledysk dodany właśnie przez Gorillaz do „ich” play listy.
Jonsi-Gathering Stories

I od tego się zaczęło. Piosenka… ciężko to opisać słowami. Poruszyła coś we mnie. Przez cały dzień nie mogłam przestać jej słuchać. Potem w opisie zobaczyłam, że to główna piosenka do filmu „We bought a zoo”. Pomyślałam: czemu by nie przesłuchać całej płyty? Kilka stuknięć w klawiaturę i Google szybko mi znalazło resztę utworów. Stało się. Zakochałam się w całym soundtracku. Muzyka była tak cudowna, przyznam się szczerze, że mi głupiej poleciały kilka razy łzy. Jonsi stworzył naprawdę cudowny klimat. Stwierdziłam, że czas obejrzeć film. Niestety kiedy odkryłam film okazało się, że nie było jeszcze nawet polskiej premiery (film jest z 2010 a u nas dopiero na ekranach pojawił się dość niedawno). Niestety musiałam poczekać dobre kilka miesięcy…
Wreszcie kilka dni temu obejrzałam ten film.
Gdyby nie to, że powstał lat wcześniej od „Nietykalnych” moim zdaniem mógłby z nim spokojnie konkurować o najlepszy film w ich gatunkach. Oba filmy utrzymują taki sam nastrój: od śmiechu, radości poprzez smutek i współczucie. Tylko w „Kupiliśmy zoo” główny bohater ucieka przed tym co tak naprawdę jest nieuniknione i nie potrafi „pogodzić” się z niektórymi rzeczami. Całość historii dopełnia walka o zwierzęta, które zdaje się, że cały czas czekały na bohatera i jego rodzinę, na ich pomoc.
Muzyka w filmie. Dla mnie chyba jest to jedna z najważniejszych rzeczy w jakimkolwiek filmie. Tutaj nie tylko Jonsi się pojawia, ale też inni świetni wykonawcy jak Bob Dylan czy Bon Iver. Czym byłby ten film bez tak świetnego soudntracku? Pewnie nadal byłby dobry, ale nie aż tak dobry. Tutaj niektóre utwory same wyciskały łzy. Nie ważne jak bardzo była wesoła czy smutna sytuacja, po prostu… Wszystko przychodziło znienacka.
Najbardziej w pamięci utkwiła mi jedna, krótka sentencja, która idealnie określa cały film:
„20 sekund odwagi…”
Ten, kto twierdzi, że film jest denny/ głupi/ beznadziejny czy nieciekawy niech obejrzy sobie jakiś horror i się zamknie, bo takie osoby raczej nie będą potrafiły docenić czegokolwiek wartościowego.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Słowa słowa słowa czyli znowu Barbara Białowąs

Nie oglądałam. Ale dzięki temu vlogerowi aż się skuszę :)
A wy oglądaliście? Jak wrażenia?

piątek, 17 sierpnia 2012

Głodowe Igrzyska uważam za rozpoczęte!


Powiem szczerze, że nie licząc Harrego Pottera to nie przepadam za literaturą młodzieżową. Nie przeczytałam serii „Zmierzch” czy wszystkich książek o Eragonie. Dlatego dość ciężko było sięgnąć po „Igrzyska Śmierci”. Może, głównie dlatego, że podniecali się nią również fani osławionych wampirów. Potem doszły mnie słuchy o filmie. Że niby taki zajebisty i tak dalej. Pomyślałam sobie: „przeczytamy zobaczymy”.
Oczywiście jak w przypadku serii „Pieśni Lodu i Ognia” powstało nowe wydanie z okładką przypominającą plakat filmowy. Jednak zaraz obok leżał ostatni egzemplarz jeszcze starego wydania. Czarna, miękka okładka a na niej złoty mały ptak w okręgu. To było właśnie to.

Jeszcze tego samego dnia usiadłam i zaczęłam czytać. Pierwsze co mnie zaskoczyło to to, że powieść jest napisana w pierwszej osobie i czasie teraźniejszym. Miła odmiana, bo zazwyczaj musimy zmierzyć się z myślami wszystkich bohaterów a tutaj łatwiej jest nam się wczuć w historię młodej Katniss Everdeen. Pierwsze rozdziały były trochę nudnawe, czytałam je powoli gdyż większość to były opisy (nie znoszę opisów, większość opuszczam- tak wiem bez sensu, ale po tej książce już się przyzwyczaiłam czytać wszystko). Trochę czasu mija gdy zaczyna się prawdziwa akcja. A już wtedy…przepadłam. Nie mogłam się oderwać. Wszystko działo się na raz. Młoda bohaterka była momentami wkurzająca, ale niektóre rzeczy, których się dopuściła przeciwko władzy są godne podziwu. I nie ważne, czy były one zrobione świadomie czy też nie. Także, lekko się zdziwiłam gdy dotarłam do ostatniej strony. Wkurzona poszłam do księgarni i kupiłam drugą część.
Zginęłam. Przepadłam na cały dzień. Collins mnie wkurzała. Katniss mnie wkurzała. Nie dość, że zginęła przesympatyczna staruszka to ta głupia dziewucha strasznie irytowała mnie swoim niezdecydowaniem. Tutaj chyba można ją przyrównać do Belli Swan. Jedna wielka masakra romantyczna. Nie no przesadziłam trochę. Nie można jej przyrównać do miłośniczki wampirów. Po prostu dziewcze samo jeszcze nie wiedziało czego chce. Peeta czy Gale? Gale czy Peeta? Dla mnie wybór był oczywisty od samego początku.
Dwa tygodnie minęły a ja znowu nie wytrzymałam i poszłam roztrwonić pieniądze, na ostatnią część trylogii. Od godziny 16 do 23.45 10 sierpnia 2012 roku znowu przepadłam. Ostatnia część nie bez powodu jest najlepsza ze wszystkich. Najwięcej się w niej dzieje. A przynajmniej najwięcej czegoś konkretnego.
Teraz przyglądam się tylnim okładkom i fragmentom recenzji. Część z nich jest przesadzona. Na przykład to, że nie jest to książka dla dzieci. To właśnie jest książka dla dzieci. No może takich dzieci od 12 roku życia. Nie przechodzą mnie ciarki po plecach, choć w pewnych momentach poczułam złość, smutek i świeczki w oczach. Nie ma też, aż tylu zaskakujących zwrotów akcji. Wszystko jest w miarę przewidywalne.
Zgodzę, się jednak z jednym. Te książki to niebezpieczne pułapki. Wciągają.
A film? Sama byłam zdziwiona po jego obejrzeniu. Chyba nie ma zbyt wielu filmów, które tak dobrze są zrealizowane i wierne książce. Ale co się dziwić skoro w scenariuszu maczała palce sama Collins? J
Co prawda jedna scena wyszła aktorom strasznie sztucznie na początku ale mniejsza z tym. Muzyka świetnie oddaje klimat filmu. Ale chyba największym atutem jest obsada. Tucci, Harrelson i Kravitz, a przede wszystkim Sutherland. Role drugoplanowe, ale mimo to chyba bardziej przyciągające wzrok niż para głównych bohaterów. Dla tej czwórki warto było najpierw zapoznać się z książką, a następnie z filmem by przeżyć właśnie tę miłą niespodziankę.

wtorek, 7 sierpnia 2012

"I w dół pomknęli, w rozpacz i mrok." Pieśń Światła 8:27


Główny fenomen gier fantasy polega chyba właśnie na tym, że mają świetnie rozbudowane uniwersum. Ale jeśli gra jest bestsellerem, to okazuje się, ze można by jeszcze na niej zarobić więc twórcy zaczynają tworzyć nowe rzeczy.
I bardzo dobrze!



Dragon Age: Początek została okrzyknięta nawet przez redakcję gazety „New York Times” mianem przypuszczalne najlepszej gry w historii. Gaider jako główny scenarzysta zasłużył sobie na to. Rozbudowana historia świata, w którym toczy się gra, charaktery postaci i ich osobiste historie. Pewnie część z was grała w tą jakże świetną grę, ale jeśli nie to gorąco polecam. Przejście w 100% gry zajmie trochę sporo czasu ale uwierzcie warto!
Po tym jak przeszłam grę (2 część też powstała nie tak świetna jak 1 ale…) zaczęło mi być mało. Chciałam i oczekiwałam czegoś więcej. Zaczęłam więc szukać i… znalazłam to czego chciałam. Książki, komiksy, fanfici autorów gry i nie tylko, ostatnio nawet powstało anime „Świt poszukiwacza” . Jednak moją uwagę przyciągnęły książki. David Gaider napisał ich jak dotąd tylko 3: Dragon Age: Utracony tron, Powołanie i Rozłam.
Dwie pierwsze opowiadają o Maricu- ojcu jednego z głównych bohaterów gry „Początek”. Maric nim został królem Fereldenu musiał o swój tron zawalczyć, bowiem jego kraj był okupowany w tym czasie przez Impersium Orlesian (którzy z resztą swoim zachowaniem i kulturą przypominają barokowych Francuzów). Droga była długa i kręta, musiał wiele poświęcić by w końcu odzyskać należne mu miejsce. Jednak bohater nigdy nie zapomniał przepowiedni pewnej Wiedźmy z Głuszy dotyczących jego przyszłości. I oto pewnego dnia w jego pałacu pojawiają się Szarzy Strażnicy. Elitarny zakon wojowników, których zadaniem było bronić całe Thedas przed plagą (atakiem mrocznych pomiotów… coś w typie zombie, tylko że to nie byli ludzie a szukali Dawnych Bogów- znaczy się smoków…dlaczego mi to tak bardzo przypomina Władcę Pierścieni to nie mam pojęcia). Dzielny król więc wyrusza w świat, a raczej w podziemia by jeden z Szarych nie wydał miejsca przebywania jednego z Dawnych Bogów i nie rozpoczęła się kolejna plaga.
Nie to, że te książki są aż tak mroczne i przerażające. Są oczywiście momenty humorystyczne, smutne i moim zdaniem dające do myślenia. Dzięki „Stwórcy” (to już się robi nienormalne jak używam słownictwa typowego dla uniwersum) Gaider nie postanowił uśmiercić wszystkich bohaterów jak Martin. Nie no bo szczerze, co to za zabawa gdy każdy ginie? Gorszą stratą jest wtedy gdy dobry bohater, który może z początku wydaje się mało ważny, ale i tak się do niego przywiązujemy, przechodzi na stronę przeciwnika. To jest dopiero szok. Przynajmniej przy czytaniu nie musiałam się nastawiać na natychmiastową śmierć. I dam znowu porównanie do Martina: nie ma tylu niepotrzebnych wulgaryzmów czy momentów mówiących prosto z mostu, że dana para robi takie czy śmakie rzeczy. Gdy dochodzi do wątków… ekhm romantycznych autor zgrabnie je omija, tak żeby czytelnik mógł sobie sam wyobrazić co się działo dostając przy tym wypieków na policzkach. Takie rzeczy zdecydowanie przyjemniej się czyta.
Kolejną rzeczą jaką zauważyłam przy czytaniu drugiej książki są, krótkie cytaty przed rozpoczęciem każdego rozdziału. Przypominały one mi niektóre wersety bilblijnych psalmów czy przykazań o błogosławionych. Niektórym się może to nie spodobać, ale przyznam szczerze nadają one powieści pewien urok i czynią ją ciekawszą. Zabieg podobny jak w „Diunie” Herberta, pomimo to podobał mi się.
Minusami powieści jest to, że czasem robi się nudna -w przypadku pierwszej, nie jestem zwolenniczką opisów gier politycznych więc mnie trochę drażniła, druga część zaś już takich opisów nie miała więc czytało się ją przyjemniej. Kolejnym minusem jest to, że książki są…za krótkie. Nie chodzi tu tylko o to, że chce się więcej ale niektóre wątki można by jeszcze spokojnie rozwinąć, zaś niektóre skrócić/opuścić.

Dla podsumowania (nigdy nie wiem po co ono jest ale wypada, żeby było czyż nie?):
Warto czytać. Warto poznać grę i inne rzeczy z nią związane. Jednak mała rada- zanim przeczytacie choćby jedną część- zagrajcie w obie części gry (najlepiej z dodatkami, ale jak je zdobędziecie to pozostawiam to wam :P). Będzie wam potem zdecydowanie łatwiej się wczuć w historię uniwersum.

Dodatkowo polecam obejrzenie wspomnianego przeze mnie na początku anime! Nie jest ono takim typowym anime jak Pokemony czy Dragon Ball, ale fajnie się je ogląda ;)


środa, 25 lipca 2012

Co ma wspólnego The Rock i Disney?


Dosłownie jakieś kilka miesięcy temu nastąpiła „moda”(?) na filmy fantasy/przygodowe. Mniej więcej w równych odstępach czasu była premiera po premierze. Moim skromnym zdaniem to trochę jednak za dużo. Ci wszyscy tytani, zieloni kosmici z Marsa i wyprawy na tajemnicze wyspy to zbyt wiele jak na jeden sezon. Tak samo jest z tymi superbohaterami (najpierw avengersi potem spiderman teraz Batman). Moje kieszenie niedługo nie wytrzymają nie mówiąc już o głowie i o opiniach po tych wszystkich filmach.

Na pierwszy ogień pójdzie John Carter. Podobno jest jakaś książka, a nawet kilka, może kiedyś je przeczytam. Nie no ale błagam...skoro film był taki nudny i dziwny to ja się, aż boję sięgać po książkę. Film nic nie wniósł do kinematografii współczesnej. Nic. Kolejny żołnierzyk, który strasznie tęskni za swoją uroczą disnejowską księżniczką jest już przeżytkiem. Disney, serio nadal takie tematy magluje. W bajkach to może jeszcze jako takie jest do przeżycia, ale już nie w filmach. Poza tym główny aktor wygląda jak Johnny Depp a tego  pana też już jest za dużo na ekranach i aktorzynach o podobnej jemu urodzie. Jedyne co mi się podobało to konkluzja dotycząca niszczejącego świata. 

Drugi film to „Podróż na Tajemniczą Wsypę”. Gratka dla fanów Verne? Przyznam się bez bicia: nie przeczytałam ani jednej z jego książek. Ale gdybym była jego fanką i zobaczyła ten film to bym się obraziła. Kolejne dno. Efekty są tak na maxa sztuczne, że momentami nie dało się tego oglądać, a gra aktorska nie powalała. Skojarzyło mi się to z moim ulubionym paradokumentem „Pamiętniki z wakacji”. I ta cała Vanessa Hudgens czy jak jej tam. Matko bosko kochano… Dno aktorskie na równi z talentem „piosenkarskim” Biebera czy Żeberki Black. Film obejrzałam tylko i wyłącznie, że był tam The Rock i jego latające cycki. Co mnie najbardziej zaskoczyło to to, że ten gościu potrafi śpiewać. Bardzo pozytywne, ale to chyba jednak za mało. Nie no proszę, przecież „Podróż do wnętrza Ziemi” (ten film w angielskim tytule miał „The Journey 2…” więc sądzę, że odnosiło się to w jakimś stopniu do tamtego filmu) była tak fantastycznie zrobiona, pomimo tego, że efekty też nie powalały, ale o ile razy się przyjemniej oglądało.
Na pocieszenie mini słoń z The Rockiem :P
(znalezione na google xD)

czwartek, 5 lipca 2012

Niesamowity Człowiek-Pająk

Vene, vidi. Przybyłam, zobaczyłam.

Powtórka z dzieciństwa, czyli czas sobie przypomnieć o jakże bohaterskim Peterze Parkerze. Powiem szczerze wiązałam z filmem duże nadzieje, biorąc pod uwagę, że poprzednia trylogia wyprodukowana przez wytwórnie Sony była totalną klapą. Nowy film o przygodach amerykańskiego "superbohatera" moim zdaniem znacznie różni się od poprzednich części.
Nie wspomnę o fabule. Mamy przecież nowego przeciwnika (choć nie do końca bym to tak ujęła).
Film rozpoczyna się od łzawo-strasznej historii kiedy to Parker jeszcze jest małym szczylem i bawi się ze swym tatą w chowanego (berka? whatever). Gdy młodziak wchodzi do gabinety ojca zastaje straszny bałagan i tu wyjaśnia się dlaczego państwo Parker zostawili chłopca pod opieką słynnej cioci May i wujka Bena (w roli wujaszka Martin Sheen, który na moje nieszczęście będzie mi się już tylko kojarzył z Człowiekiem Iluzją z gry Mass Effect). Przenosimy się kilka lat do przodu i zastajemy już całkiem przystojnego Parkera, który jest jeszcze uczniakiem w liceum. Oczywiście dowiadujemy się, w kim się podkochuje (nie to nie Mary lecz słodka blondi Gwen Stacy we własnej osobie), jak jest traktowany w szkole nie tylko przez kolegów ale też i przez nauczycieli. Pewnego dnia bohater odnajduje w zalanej piwnicy starą aktówkę ojca. I koleje smutne historie doprowadzają młodzieńca do twierdzy Oscorp (czyżby twórcy starają się nam podpowiedzieć, kto będzie kolejnym villianem w 2 części?) gdzie pracuje dawny przyjaciel ojca Petera - Curt Connors... Dalej chyba wszyscy się domyślają dalszej historii filmu. 
Jak wspominałam, miałam duże nadzieje. Nie zawiodłam się, biorąc pod uwagę, też fakt iż nie jestem fanką przygód człowieka co rzucał wszędzie pajęczyną, gdziekolwiek się dało i do wszystkiego z początku się przyczepiał. Brakowało mi jednak tego czegoś. W pewnym momencie film mnie nudził. Zdecydowanie za dużo scen z Gwen, a mało tego co tak naprawdę przeżywał bohater. Przecież to całe dociekanie prawdy o ojcu, za którym tak strasznie tęsknił jest o wiele ciekawsze niż sceny z podchodami do randki nastolatków.
Najbardziej rozbudowany profil psychologiczny miał Jaszczur/Lizard/Connors/Łuskowaty Gollum z ogonem.
Większość osób, które pewnie oglądały kreskówkę czy czytały komiks pamiętają, że Connors nie był do końca tak złym antybohaterem. Jestem także, pewna że pamiętają te same osoby, że Lizard po przemianie, pod wpływem złości, nie był dość inteligentny. A tutaj proszę. Nie dość, żeby na początku się przemienić musi wstrzyknąć sobie te paskudne geny ( i to przed chęcią każdej przemiany) to jeszcze stwór potrafi na szybko przygotować bombę z chemikaliów znajdujących się w sali lekcyjnej. Oczywiście Connors z początku żałuje swej przemiany lecz potem odzywa się w nim to drugie "ja".
Efekty dość ciekawe, fajnie popatrzeć na Nowy Jork po raz tysięczny. Ale za to momentami jaki kolorowy. Jednak od tego kręcenia się kamery wraz ze Spider-Man'em może się niektórym zakręcić w głowie. Nie nie byłam na 3D czego nie żałuje.
Muzyka...Muzyka przypominała mi tą z poprzednich części. Chwilami naprawdę dokładnie dobrana, zaś w niektórych scenach mogli się bardziej postarać.
No i oczywiście nie mogło zabraknąć Stan'a Lee :)

Film do obejrzenia, dla czystej rozrywki ale przede wszystkim dla fanów komiksu i bajki.

Przywitanie



Ot tak z nudów, może trochę za namową koleżanki, zapijając wszystkie przemyślenia aromatyczną kawą założony został ten blog.

Podobno należałoby się przedstawić na początku. Wykorzystując niecnie cytat Goethego powiem tak:
"Więc kimże w końcu jesteś?
– Jam częścią tej siły,
która wiecznie zła pragnąc,
wieczne czyni dobro."
 Jak to określiła osoba z mego grona. Jestem życioznawcą. Jestem filmoznawcą. I nie mogę przeżyć dnia bez muzyki, obejrzenia choć jednego filmu czy przeczytania kilku stron książki.
Czegoż można się po mnie spodziewać?
1. Opinii o filmach. To przede wszystkim. Nie zamierzam się bawić w żadnego krytyka, co to to nie!
2. Dzieleniem się wrażeniami po odsłuchaniu nowej płyty czy podzieleniem się jedną piosenką . Toć to podobno muzyka łagodzi obyczaje.
3. Książki. To taki drugi świat stworzony przez innych.

Obiecuję, że tym razem wezmę się za coś już całkiem poważnie. :)