Powiem szczerze, że nie licząc Harrego Pottera to nie
przepadam za literaturą młodzieżową. Nie przeczytałam serii „Zmierzch” czy
wszystkich książek o Eragonie. Dlatego dość ciężko było sięgnąć po „Igrzyska
Śmierci”. Może, głównie dlatego, że podniecali się nią również fani osławionych
wampirów. Potem doszły mnie słuchy o filmie. Że niby taki zajebisty i tak
dalej. Pomyślałam sobie: „przeczytamy zobaczymy”.
Oczywiście jak w przypadku serii „Pieśni Lodu i Ognia”
powstało nowe wydanie z okładką przypominającą plakat filmowy. Jednak zaraz
obok leżał ostatni egzemplarz jeszcze starego wydania. Czarna, miękka okładka a
na niej złoty mały ptak w okręgu. To było właśnie to.
Jeszcze tego samego dnia usiadłam i zaczęłam czytać.
Pierwsze co mnie zaskoczyło to to, że powieść jest napisana w pierwszej osobie
i czasie teraźniejszym. Miła odmiana, bo zazwyczaj musimy zmierzyć się z
myślami wszystkich bohaterów a tutaj łatwiej jest nam się wczuć w historię
młodej Katniss Everdeen. Pierwsze rozdziały były trochę nudnawe, czytałam je
powoli gdyż większość to były opisy (nie znoszę opisów, większość opuszczam-
tak wiem bez sensu, ale po tej książce już się przyzwyczaiłam czytać wszystko).
Trochę czasu mija gdy zaczyna się prawdziwa akcja. A już wtedy…przepadłam. Nie
mogłam się oderwać. Wszystko działo się na raz. Młoda bohaterka była momentami
wkurzająca, ale niektóre rzeczy, których się dopuściła przeciwko władzy są
godne podziwu. I nie ważne, czy były one zrobione świadomie czy też nie. Także,
lekko się zdziwiłam gdy dotarłam do ostatniej strony. Wkurzona poszłam do
księgarni i kupiłam drugą część.
Zginęłam. Przepadłam na cały dzień. Collins mnie wkurzała.
Katniss mnie wkurzała. Nie dość, że zginęła przesympatyczna staruszka to ta
głupia dziewucha strasznie irytowała mnie swoim niezdecydowaniem. Tutaj chyba
można ją przyrównać do Belli Swan. Jedna wielka masakra romantyczna. Nie no
przesadziłam trochę. Nie można jej przyrównać do miłośniczki wampirów. Po
prostu dziewcze samo jeszcze nie wiedziało czego chce. Peeta czy Gale? Gale czy
Peeta? Dla mnie wybór był oczywisty od samego początku.
Dwa tygodnie minęły a ja znowu nie wytrzymałam i poszłam
roztrwonić pieniądze, na ostatnią część trylogii. Od godziny 16 do 23.45 10
sierpnia 2012 roku znowu przepadłam. Ostatnia część nie bez powodu jest
najlepsza ze wszystkich. Najwięcej się w niej dzieje. A przynajmniej najwięcej
czegoś konkretnego.
Teraz przyglądam się tylnim okładkom i fragmentom recenzji.
Część z nich jest przesadzona. Na przykład to, że nie jest to książka dla
dzieci. To właśnie jest książka dla dzieci. No może takich dzieci od 12 roku
życia. Nie przechodzą mnie ciarki po plecach, choć w pewnych momentach poczułam
złość, smutek i świeczki w oczach. Nie ma też, aż tylu zaskakujących zwrotów
akcji. Wszystko jest w miarę przewidywalne.
Zgodzę, się jednak z jednym. Te książki to niebezpieczne pułapki. Wciągają.
A film? Sama byłam zdziwiona po jego obejrzeniu. Chyba nie
ma zbyt wielu filmów, które tak dobrze są zrealizowane i wierne książce. Ale co
się dziwić skoro w scenariuszu maczała palce sama Collins? J
Co prawda jedna scena wyszła aktorom strasznie sztucznie na
początku ale mniejsza z tym. Muzyka świetnie oddaje klimat filmu. Ale chyba
największym atutem jest obsada. Tucci, Harrelson i Kravitz, a przede wszystkim
Sutherland. Role drugoplanowe, ale mimo to chyba bardziej przyciągające wzrok
niż para głównych bohaterów. Dla tej czwórki warto było najpierw zapoznać się z
książką, a następnie z filmem by przeżyć właśnie tę miłą niespodziankę.
Zgadzam się w 100%, książka wciąga niesamowicie, zarówno 1 część jak i pozostałe. Nie jest to może najambitniejsze co czytałam, jednak można się śmiało wkręcić w historię na dobrych kilka godzin. Miejmy nadzieje, że pozostałe ekranizacje będą tak samo wierne książce, chociaż patrząc na to ile dzieje się w części 3, będzie to spore wyzwanie :)
OdpowiedzUsuń"Kosogłos" będzie podzielony na 2 filmy więc może zekranizują go bardziej szczegółowo :)
Usuń